poniedziałek, 7 maja 2018

"Nie kładem się, bojem się, że umrę" (cz.1)

Cześć,
kojarzysz to uczucie kiedy wracasz do domu po długich wakacjach? Niby wszystko tak samo, meble wciąż na swoim miejscu, sąsiedzi, którzy mieli podlewać kwiatki nie wynieśli telewizora... A jednak masz na swój dom takie "świeże" spojrzenie i troszkę żalu, że zostawiłeś swoje miejsce całkiem samotne na tak długo. Tak się mniej więcej dzisiaj czuję.

Szkoda mówić przepraszam już po raz "enty", więc powiem tylko: Dzięki, że jesteś. Chcę się z Tobą przywitać po tej dłuższej przerwie swoją próbą reportażową. Tekst będzie podzielony na dwie części, druga pojawi się na blogu jutro o godzinie 10:00. Mój reportażyk (jakoś dziwnie nazywać go tytułem pełnoprawnego przedstawiciela tego gatunku) to opowieść o bliskiej mi osobie i jej zmaganiu się ze starością.

Do następnego razu,
Cynamonowy Subiekt




"Nie kładem się, bojem się, że umrę"

Siedzę sobie na kanapie z rozwalającym się szeroko "dziś". Rozmowy z nią i mnóstwo wizyt w jej domu zaczynają się układać w chaotyczną całość. Ton głosu, wypowiedziane zdania, wykonane gesty, skrawki obrazów jak pocięte fotografie zlewają się w mozaikowy obrazek. Albo witraż, pełno ich było w kościele, w którym lubiła przesiadywać. Spróbuję ten witraż prześwietlić wolnością.

Wolnością, bo zastanawiam się, czy stary człowiek jeszcze może z tą wolnością. Dreptać z nią w równym tempie, posuwając balkonikiem. Czerpać z życia radość i czuć się wolnym. I czy w ogóle tę wolność widzi, dostrzega, żeby móc nią oddychać. Zwłaszcza, gdy brakuje świeżego powietrza.    


Mina i radości 

Zawsze tam charakterystycznie pachniało. Niby to zapach wypranej pościeli, kurzu i wilgoci, niby jak w każdym mieszkaniu. Dla mnie pachniało ciocią.

Blok przy Szpitalnej 3 w Pyskowicach. Taki z peerelu tylko odmalowany, okna porządne powstawiane. Się dzwoniło pod ósemkę i się wchodziło. Powoli, bo inaczej nie potrafię. Gdybym przyszedł kiedyś spotkać się z nią tak "pod reportaż", byłoby dokładnie tak samo.

Stasia nie stałaby w progu w białych włosach ładnie kontrastujących na tle brązowych drzwi. Otwarłaby wcześniej i siadła w ukochanym fotelu. "Cześć ciocia". "Cześć Dominisiu". Wilgotny cmok w zestawie obowiązkowym. Jej głos potrafił się podnosić wysoko, jakby z zaśpiewem. Wchodził wysoko na czwarte piętro i schodził z powrotem. Ona, od czasu endoprotezy, już nie. Usiadłbym w drugim fotelu i zdjął buty wbrew wyraźnej sugestii ("Zostaw, nie musisz"), po czym odłożyłbym je w przedpokoju przy starej jak świat komodzie. Obok stałyby tylko ustawione w dumny rząd pary jej kapci.

Bardzo dużo się czasu u cioci spędzało, przede wszystkim w niedziele, ale często ot tak, w ciągu tygodnia. Zwłaszcza, gdy moja mama regularnie wpadała na Szpitalną się ciocią opiekować. Było jak u babci. Wigilię i Boże Narodzenie też się zdarzało tam spędzać, kiedy córka Grażyna przyjeżdżała, a przyjeżdżała często. 

Grażyna wyjechała z mężem i synem do Niemiec, w latach 90. To była mina. Taka wykrzywiona grymasem smutku i złości, bo ciocia lubiła sobie ponarzekać, że ją zostawili. A jeśli nie narzekała, to chowała to w sobie i kisiła, jak kapustę do jej popisowch pierogów. Pojechała do nich tylko raz czy dwa, nie więcej, a mogła. Młodsza, Teresa, wyjechała za starszą i też z mężem i dzieckiem, ale nie przyjeżdżała prawie wcale. Niby nie mogła. Nie chcieć to nie móc - w obu przypadkach.

 Detonacja miny następowała często przy pytaniu jak się czuje, albo czemu taka naburmuszona. Usta przed wybuchem koniecznie zacięte w podkówkę. "A jaka mam być? Pojechali, zostawili, stara już jestem, chora. Nogi mnie cierpną i biodro jeszcze... Jak będziesz stary Dominisiu, to zobaczymy."

Zestaw argumentów rozpoczynał regularną wymianę znanych w scenariuszu zdań: "Ale przecież jak jeszcze mogłaś to nie jeździłaś" "- "A bo nie chciałam", "Zobacz, jak ja chodzę o tych laskach, a taki smutny nie jestem" - "Ale ty młody jesteś ". Koniec dyskusji zazwyczaj wyznaczał argument do autorytetu. Najwyższego Autorytetu. Bo Bóg chce, żeby się cieszyć z życia, nawet jak jest ciężko przecież. "Ale ja się cieszem, cieszem." I ten uroczy, wymuszony, niepodrabialny uśmiech. I w oczach tańczy coś więcej niż tylko światło od okna odbite w okularach. I tak tańczyły te ogniki w oczach na Boże Narodzenie, Wielkanoc, Dzień Babci i jej urodziny. Nawet łzy szczęścia się pojawiały. Niewymuszone. 

Z okazywaniem radości było tak, jak z tym wyjazdem do Niemiec. Mogłaby częściej, ale zazwyczaj nie chciała.


Kostucha nie zamknęła drzwi

Stanisława Komenda miała dwie daty urodzenia. Jedną w dokumentach, a jedną, bo tak powiedziała mama. Zdrowia też miała dwa. Kiedy trzeba było zacząć chodzić o lasce, to: "Ja nie chcem, nie jestem jakaś bardzo chora przecież". Kiedy cierpły nogi od słabego krążenia albo trzeba było nastawić rozrusznik, to kładła się w łóżku i czekała na wchodzącą po schodach Kostuchę.

Kostucha wchodziła powoli. Za pierwszym razem przyszła tylko w odwiedziny. I od kości zaczęła. Po upadku pękło biodro i endoproteza stała się (dosłownie) najbliższą przyjaciółką cioci przez ostatnie lata. Razem z endoprotezą Kostucha zostawiła w mieszkaniu pieluchomajtki, rehabilitację i chodzik. Przy okazji zabrała wszystkie pary butów i wyszła. Nawet nie zamknęła drzwi, bo po co?

Jeśli nie możesz wyjść z mieszkania opcje są dwie: czuć się uwięzionym lub czuć się wolnym w świecie o powierzchni 40 metrów kwadratowych. Stasia stworzyła sobie na Szpitalnej swój własny świat, ale mam wrażenie, że w głębi duszy czuła się więźniem. Nie tylko więźniem sypialni, dużego pokoju, przedpokoju, kuchni i ulubionego balkonu. Raczej własnego, starego, słabego ciała. Kajdanki, które widziała, miały rozpiętość pół metra - dokładnie tyle, by móc chwycić się chodzika. Szła dostawiając lewą nogę do prawej, jakby ciągnęła za sobą kulę. Bała się iść normalnie. 

Gdzie była wtedy wolność?







0 komentarze:

Prześlij komentarz