kojarzysz to uczucie kiedy wracasz do domu po długich wakacjach? Niby wszystko tak samo, meble wciąż na swoim miejscu, sąsiedzi, którzy mieli podlewać kwiatki nie wynieśli telewizora... A jednak masz na swój dom takie "świeże" spojrzenie i troszkę żalu, że zostawiłeś swoje miejsce całkiem samotne na tak długo. Tak się mniej więcej dzisiaj czuję.
Szkoda mówić przepraszam już po raz "enty", więc powiem tylko: Dzięki, że jesteś. Chcę się z Tobą przywitać po tej dłuższej przerwie swoją próbą reportażową. Tekst będzie podzielony na dwie części, druga pojawi się na blogu jutro o godzinie 10:00. Mój reportażyk (jakoś dziwnie nazywać go tytułem pełnoprawnego przedstawiciela tego gatunku) to opowieść o bliskiej mi osobie i jej zmaganiu się ze starością.
Do następnego razu,
Cynamonowy Subiekt
"Nie kładem się, bojem się, że umrę"
Siedzę sobie na kanapie z rozwalającym się szeroko "dziś". Rozmowy z nią i mnóstwo wizyt w jej domu zaczynają się układać w chaotyczną całość. Ton głosu, wypowiedziane zdania, wykonane gesty, skrawki obrazów jak pocięte fotografie zlewają się w mozaikowy obrazek. Albo witraż, pełno ich było w kościele, w którym lubiła przesiadywać. Spróbuję ten witraż prześwietlić wolnością.
Wolnością, bo zastanawiam się, czy stary człowiek jeszcze może z tą wolnością. Dreptać z nią w równym tempie, posuwając balkonikiem. Czerpać z życia radość i czuć się wolnym. I czy w ogóle tę wolność widzi, dostrzega, żeby móc nią oddychać. Zwłaszcza, gdy brakuje świeżego powietrza.
Mina i radości
Zawsze tam charakterystycznie pachniało. Niby to zapach wypranej pościeli, kurzu i wilgoci, niby jak w każdym mieszkaniu. Dla mnie pachniało ciocią.
Blok przy Szpitalnej 3 w Pyskowicach. Taki z peerelu tylko odmalowany, okna porządne powstawiane. Się dzwoniło pod ósemkę i się wchodziło. Powoli, bo inaczej nie potrafię. Gdybym przyszedł kiedyś spotkać się z nią tak "pod reportaż", byłoby dokładnie tak samo.
Stasia nie stałaby w progu w białych włosach ładnie kontrastujących na tle brązowych drzwi. Otwarłaby wcześniej i siadła w ukochanym fotelu. "Cześć ciocia". "Cześć Dominisiu". Wilgotny cmok w zestawie obowiązkowym. Jej głos potrafił się podnosić wysoko, jakby z zaśpiewem. Wchodził wysoko na czwarte piętro i schodził z powrotem. Ona, od czasu endoprotezy, już nie. Usiadłbym w drugim fotelu i zdjął buty wbrew wyraźnej sugestii ("Zostaw, nie musisz"), po czym odłożyłbym je w przedpokoju przy starej jak świat komodzie. Obok stałyby tylko ustawione w dumny rząd pary jej kapci.
Bardzo dużo się czasu u cioci spędzało, przede wszystkim w niedziele, ale często ot tak, w ciągu tygodnia. Zwłaszcza, gdy moja mama regularnie wpadała na Szpitalną się ciocią opiekować. Było jak u babci. Wigilię i Boże Narodzenie też się zdarzało tam spędzać, kiedy córka Grażyna przyjeżdżała, a przyjeżdżała często.
Grażyna wyjechała z mężem i synem do Niemiec, w latach 90. To była mina. Taka wykrzywiona grymasem smutku i złości, bo ciocia lubiła sobie ponarzekać, że ją zostawili. A jeśli nie narzekała, to chowała to w sobie i kisiła, jak kapustę do jej popisowch pierogów. Pojechała do nich tylko raz czy dwa, nie więcej, a mogła. Młodsza, Teresa, wyjechała za starszą i też z mężem i dzieckiem, ale nie przyjeżdżała prawie wcale. Niby nie mogła. Nie chcieć to nie móc - w obu przypadkach.
Detonacja miny następowała często przy pytaniu jak się czuje, albo czemu taka naburmuszona. Usta przed wybuchem koniecznie zacięte w podkówkę. "A jaka mam być? Pojechali, zostawili, stara już jestem, chora. Nogi mnie cierpną i biodro jeszcze... Jak będziesz stary Dominisiu, to zobaczymy."
Zestaw argumentów rozpoczynał regularną wymianę znanych w scenariuszu zdań: "Ale przecież jak jeszcze mogłaś to nie jeździłaś" "- "A bo nie chciałam", "Zobacz, jak ja chodzę o tych laskach, a taki smutny nie jestem" - "Ale ty młody jesteś ". Koniec dyskusji zazwyczaj wyznaczał argument do autorytetu. Najwyższego Autorytetu. Bo Bóg chce, żeby się cieszyć z życia, nawet jak jest ciężko przecież. "Ale ja się cieszem, cieszem." I ten uroczy, wymuszony, niepodrabialny uśmiech. I w oczach tańczy coś więcej niż tylko światło od okna odbite w okularach. I tak tańczyły te ogniki w oczach na Boże Narodzenie, Wielkanoc, Dzień Babci i jej urodziny. Nawet łzy szczęścia się pojawiały. Niewymuszone.
Z okazywaniem radości było tak, jak z tym wyjazdem do Niemiec. Mogłaby częściej, ale zazwyczaj nie chciała.
Kostucha nie zamknęła drzwi
Stanisława Komenda miała dwie daty urodzenia. Jedną w dokumentach, a jedną, bo tak powiedziała mama. Zdrowia też miała dwa. Kiedy trzeba było zacząć chodzić o lasce, to: "Ja nie chcem, nie jestem jakaś bardzo chora przecież". Kiedy cierpły nogi od słabego krążenia albo trzeba było nastawić rozrusznik, to kładła się w łóżku i czekała na wchodzącą po schodach Kostuchę.
Kostucha wchodziła powoli. Za pierwszym razem przyszła tylko w odwiedziny. I od kości zaczęła. Po upadku pękło biodro i endoproteza stała się (dosłownie) najbliższą przyjaciółką cioci przez ostatnie lata. Razem z endoprotezą Kostucha zostawiła w mieszkaniu pieluchomajtki, rehabilitację i chodzik. Przy okazji zabrała wszystkie pary butów i wyszła. Nawet nie zamknęła drzwi, bo po co?
Jeśli nie możesz wyjść z mieszkania opcje są dwie: czuć się uwięzionym lub czuć się wolnym w świecie o powierzchni 40 metrów kwadratowych. Stasia stworzyła sobie na Szpitalnej swój własny świat, ale mam wrażenie, że w głębi duszy czuła się więźniem. Nie tylko więźniem sypialni, dużego pokoju, przedpokoju, kuchni i ulubionego balkonu. Raczej własnego, starego, słabego ciała. Kajdanki, które widziała, miały rozpiętość pół metra - dokładnie tyle, by móc chwycić się chodzika. Szła dostawiając lewą nogę do prawej, jakby ciągnęła za sobą kulę. Bała się iść normalnie.
Gdzie była wtedy wolność?
0 komentarze:
Prześlij komentarz